14.02.2021, 09:28
Wywiad

Artsem Karalek: Za pierwsze pieniądze rodzicom wybudowałem nowy dom

  • Maciej Szarek
  • Tekst

  • Anna Benicewicz-Miazga
  • Foto

W ciągu dwóch lat spędzonych w Kielcach Artsem Karalek wdarł się do światowej czołówki na swojej pozycji. „Nauczyłem się od trenera Dujshebaeva dopiero połowy tego, co mogę” – mówi obrotowy. Białorusin opowiada również o bieżącym sezonie, nowym kontrakcie, mentalności wojownika oraz o tym, jak piłka ręczna zmieniła jego życie. „Gdy tylko wyjechałem do Francji, zacząłem zarabiać większe pieniądze, postanowiłem wybudować rodzicom nowy dom na Białorusi”.

Łomża Vive Kielce: Ostatni wyszedłeś z siłowni. To norma?

Artsem Karalek: Lubię tak pracować! Teraz mamy dużo meczów, ale i tak zawszę chcę znaleźć czas, żeby pójść na siłownię. Jeśli tego nie zrobię, od razu czuję się słabszy i mniej pewny siebie. Do tego jestem kołowym, więc muszę być silniejszy niż reszta. Treningi muszą być jednak z głową, dlatego konsultuje je z trenerem przygotowania fizycznego. Nie można też przesadzić. Bardzo poważnie podchodzę do piłki ręcznej. Jedni mówią, że to praca, inni, że hobby. Dla mnie to życie. Nie umiem robić ani nic więcej, ani nic lepiej niż grać w piłkę ręczną. Dlatego chcę wykorzystać to do maksimum i zrobić, ile się da.

Pytam, bo myślałem, że tak odreagowujesz czwartkową porażkę z Mieszkowem Brześć (Łomża Vive Kielce przegrała 30:35 - przyp. red.).

Pierwszy raz graliśmy dwa mecze Ligi Mistrzów w dwa dni. To było trudne zwłaszcza psychologicznie, nie byliśmy do końca przygotowani, zabrakło emocji i koncentracji, które zwykle generujemy w sobie kilka dni przed meczem. Tutaj wszystko poszło na spotkanie z FC Porto. Nikt z nas nie pokazał w Brześciu swojego poziomu, a rywale zagrali bardzo dobrze i w obronie, i w ataku. Porażka uświadomiła nam jednak, że musimy być jeszcze lepiej przygotowani do każdego meczu, bo zdarzą się jeszcze takie tygodnie z dwoma grami w Champions League pod rząd. To była dobra lekcja, tak do tego podchodzę.

A to wszystko zaraz po mistrzostwach świata, na których grałeś średnio po 50 minut na mecz. To nie za dużo na wasze organizmy? Po mundialu znowu odezwała się frakcja szczypiornistów mówiąca o przeciążeniach.

Nic nie możemy zmienić w tym temacie. Mieliśmy w grudniu taki okres, że nie graliśmy w ogóle, mecze zostały przeniesione, więc teraz trzeba je nadrabiać. To nasza praca, dostosowujemy się do decyzji EHF-u, związków czy klubów. Ja się w ogóle cieszę, że gramy. Bo jak w marcu rok temu rozgrywki zatrzymano i sezon się skończył, to mówiliśmy, że moglibyśmy grać codziennie, byle grać. Tak nam tego brakowało, zmęczenie w ogóle się nie liczyło. Teraz mecze mamy w zasadzie codziennie i narzekamy na zmęczenie. Takie życie. Oczywiście, dla naszego zdrowia to nie jest dobre, ryzyko kontuzji jest duże, męczące są zwłaszcza podróże, ale ja kocham grać, więc nie mam z tym problemu.

A z decyzją EHF-u o zmianie systemu rozgrywek w trakcie sezonu? Walczyliście o dwa pierwsze miejsca w grupie, by bezpośrednio awansować do ćwierćfinału. Czołowe lokaty już tego nie zagwarantują, bo wszyscy zagrają w fazie TOP16.

Takie mamy czasy. Jak było rok temu? Skład Final Four wybrano na podstawie wyników z grupy, odwołano fazę play-off. Mogli to inaczej rozwiązać, ale trzeba było podjąć jakąś decyzję. Podobnie jest teraz, bo co mieliby zrobić z nierozegranymi spotkaniami w grupie? Jasne, zabraknie nam trochę tego, o co graliśmy, czyli bezpośredniego awansu, ale bycie pierwszymi w grupie to wciąż prestiż i lepsze rozstawienie przed kolejną rundą. Wciąż chcemy wygrać tę fazę i mamy na to szanse.

Mimo wpadki w Brześciu, nadal trzeba powiedzieć, że w tym sezonie Łomża Vive Kielce wygląda naprawdę dobrze. Sami czujecie, że jesteście silni?

Czujemy, że jesteśmy mocni. Walczymy o pierwsze miejsce w grupie, to już coś mówi. Nawet jeśli inni mają problemy, to nie są nasze problemy, skupiamy się na sobie. Gramy w Lidze Mistrzów, żeby ją wygrać. Jeśli jako sportowiec podchodzisz do tego inaczej, przegrywasz już na starcie. Żeby tylko nic nam nie przeszkodziło – ani kontuzje, ani wirus. W Polsce sytuacja jest stabilna, ale na przykład we Francji zamknięto granice, więc zobaczymy jak będą reagować kolejne kraje. Jeśli tylko wszystko uda się rozegrać zgodnie z planem, mamy naprawdę duże ambicje.

W niedzielę mecz z Azotami Puławy. Sytuacja w tabeli PGNiG Superligi wygląda dla was bardzo dobrze.

Jedziemy do Puław może nie na finał, ale na jeden z ważniejszych meczów w sezonie. Jeżeli wygramy, będziemy mieć trochę spokoju w lidze. Trzeba będzie nadal wygrywać swoje i zdobędziemy tytuł. Ale będą jeszcze trudne momenty, na przykład po meczach w Paryżu i w Szegedzie zagramy jeszcze na wyjeździe w Szczecinie. Łatwo można stracić punkty po takiej serii. Będzie jeszcze rewanż z Wisłą. Trzeba się jeszcze postarać.

Z tego sezonu ligowego pamiętam zabawną historię z Twoim udziałem. To było spotkanie z Energą Kalisz. Zrobił się brzydki mecz, wszedłeś na ostatnie minuty, żeby “podostrzyć”. Wchodząc z ławki, jeszcze przed pierwszą akcją, rzuciłeś do rywali na zaś: “przepraszam!”.

(śmiech) Prawda! Piłka ręczna to ostry i momentami brutalny sport, co nie oznacza, że chcemy zrobić przeciwnikowi krzywdę. Chodzi o to, by nie dać im rzucić bramki i żeby się ciebie bali. Wygrywa ten, kto będzie silniejszy w głowie. Są tacy gracze, że nie chcesz od nich dostać.

Na przykład?

Ja takich nie mam! To mnie się mają bać!

Piłka ręczna to oczywiście taktyka, przygotowanie, ale jak dla mnie najbardziej liczy się charakter. Jeśli nie masz odpowiedniego charakteru, to nie będziesz grał dobrze w piłkę ręczną. A tego nie da się wytrenować. Jeśli nie lubisz kiedy cię biją, to będziesz miał bardzo ciężko. Jeśli taka gra, że raz dostaniesz ty, ale za chwilę oddasz przeciwnikowi, ci pasuje, to się dogadamy. Musisz być wojownikiem. To nie piłka nożna, mamy tyle momentów, gdy sędzia czegoś nie widzi, że jeśli na chwilę pokażesz, że jesteś słaby, rywale od razu to wykorzystają.

Wszyscy podkreślają Twój profesjonalizm. Usłyszałem również, że piłka ręczna pozwoliła Ci zmienić nie tylko swoje życie, ale także Twojej rodziny.

Nie jestem z bogatej rodziny, zawsze mieszkałem poza miastem, nie mieliśmy luksusów. Wszyscy pracowali, a i tak nie było nas stać na wszystko. W naszym domu nie było wody, prysznica, gdy przychodziła zima, trzeba było zbierać drewno na opał, prawdziwa wieś. Mimo wszystko, rodzice robili, co mogli, żebyśmy mieli, co chcemy, nie zabraniali nam wielu rzeczy. Gdyby nie oni, dziś by mnie tu nie było. Dlatego gdy tylko wyjechałem do Francji, zacząłem zarabiać większe pieniądze, postanowiłem wybudować rodzicom nowy dom na Białorusi. Gdy tata miał problemy zdrowotne i chciał potem wrócić do pracy, nie zgodziłem się. Realia na Białorusi są jakie są, jego pensja wynosiła 150 dolarów. Dziś mam na szczęście takie możliwości, że wolę pomóc rodzicom, by już nie musieli tego robić.

W styczniu wraz z reprezentacją Białorusi wziąłeś udział w mistrzostwach świata w Egipcie. Siedemnaste miejsce oceniasz wprost – porażka.

Jechaliśmy po ćwierćfinał i mieliśmy go w swoich rękach. W każdym meczu głupio traciliśmy punkty. Począwszy od pierwszego spotkania i remisu z Rosją, które powinniśmy wygrać. Potem mieliśmy +6 w trakcie pierwszej połowy ze Słowenią i nie wiem, jak przegraliśmy ten mecz, podobnie nie pokonaliśmy Szwecji, mając +8 w pewnym momencie. Po tym wszystkim do meczu z Egiptem podeszliśmy już rozbici, nie było szans na walkę.

Po mistrzostwach rozmawiałem z moim przyjacielem z kadry, Wadimem Gajduczenko. Mówiliśmy sobie, że mamy takie pokolenie, z zawodnikami w topowych klubach w silnych ligach, a marnujemy swój czas. Już teraz możemy grać na o wiele wyższym poziomie, możemy wygrywać znacznie więcej, bić się o medale. Niby robimy krok do przodu, rok temu byliśmy na 9. miejscu na mistrzostwach Europy, ale teraz znów 17. miejsce. Mamy wszystko, by osiągnąć sukcesy, tylko brakuje głowy.

Wokół samych mistrzostw też było sporo kontrowersji. Organizatorów krytykował Sander Sagosen, Ty śmiałeś się tylko z monotonnego jedzenia i że brakowało Ci hamburgerów. Jak było pod tym względem?

Dwa miesiące przed mistrzostwami rozmawiałem z trenerem Dujshebaevem i mówiłem, że nie ma szans, żeby ten turniej się odbył. On ciągle powtarzał, że “spokojnie, będziecie grać”. Więc dla mnie największą niespodzianką było samo to, że mistrzostwa doszły do skutku. Zagrały 32 zespoły, to dużo. Nie mogło obejść się bez nieporozumień np. z testami na koronawirusa czy godzinami treningów. Ale to nie były duże sprawy, więc ogólnie myślę, że było bardzo dobrze. Co do jedzenia, chodziło o to, że niemal codziennie było to samo. Na normalnym turnieju możesz wyjść na miasto i zjeść coś sam, tutaj nie było takiej opcji.

W sierpniu przedłużyłeś kontrakt w Kielcach do 2025 roku, mimo ówczesnej niepewnej sytuacji finansowej klubu i wielu ofert. Nie wahałeś się?

Miałem kontrakt jeszcze na półtora roku. Przez cały czas były oferty i zapytania z innych klubów, ale zawsze byłem otwarty i szczery z prezesem Servaasem i mówiłem mu o nich. Latem nie było jeszcze Łomży, my zaczęliśmy już rozmowy o nowym kontrakcie, dlatego zdecydowaliśmy się poczekać do rozwiązania sprawy ze sponsorem, ale powiedzieliśmy sobie, że chcemy dalej współpracować. W trakcie media podały, że podpisałem umowę z Barceloną, ale to była plotka. Kielce były moim pierwszym wyborem, więc gdy tylko sprawa z Łomżą się wyjaśniła, w 36 godzin dogadaliśmy z prezesem mój nowy kontrakt. Mam tutaj wszystko, czego mi potrzeba.

Gdyby dziesięć osób zapytać czy wolą mieszkać w Kielcach czy w Barcelonie, pewnie jedenaście wybrałoby drugą opcję.

Ale nie ja! (śmiech) To prawda, że już trzy razy miałem od nich propozycje. Raz, kiedy grałem w Saint-Raphael, potem po roku gry w Kielcach i teraz latem ponownie. Mówiłem już w wywiadach, że chcę zostać w Kielcach, chcę być ważnym zawodnikiem w zespole. Ktoś powie, że boję się nowego wyzwania, dlaczego nie wybrałem najlepszego klubu na świecie, ale ja jestem w najlepszym klubie. Widzę, kto tu gra, jak gra i myślę, że możemy wygrać wszystko. Lubię Polskę, lubię Kielce, dobrze mi tu.

Barcelona nigdy nie była dla mnie czymś magicznym. Kiedy pytali mnie, jaki jest mój ulubiony klub, mówiłem, że Rhein-Neckar Loewen pod wpływem Bjarte Myrhola. To, że Kielce są bliżej Białorusi, także nie ma większego znaczenia, bo i tak w kraju jestem raz na trzy miesiące na zgrupowaniu reprezentacji, na więcej nie ma czasu.

Co Cię zatrzymało w Kielcach?

Talant mówił, że chce, żebym został, że będę kluczowym zawodnikiem, a to ważne dla gracza, że twój trener w ciebie wierzy. Wiem, że on chce budować tutaj zespół ze mną w roli jednego z liderów. Trener Dujshebaev to jeden z głównych powodów, zawsze to mówiłem. Niesamowite, jak pomógł mi się tutaj rozwinąć. A myślę, że nauczyłem się dopiero od niego jedynie połowę tego, co mogę. Jego piłka ręczna działa, staję się lepszym zawodnikiem. Po co mam coś zmieniać, skoro tu mogę mieć taki progres, jak z nikim innym?

Powiedziałeś kiedyś, że masz w sobie żółtą krew. Aż tak zdążyłeś zżyć się z Kielcami?

Tak. Mam jeszcze cztery lata kontraktu, kiedy go wypełnię, będę miał 29 lat, czyli wejdę w najlepszy wiek dla szczypiornisty. Będę grał tu już siedem lat. Wtedy jest się już doświadczonym, ogranym, ale jeszcze nie starym. W Kielcach wszystko jest dla mnie super, ale żeby zostać legendą klubu, musiałbym zdobyć jeszcze ze dwa takie (Artsem wskazuje na puchar Ligi Mistrzów, który stoi obok - przyp. aut.). Zawodnicy mówią, że zwycięstwo w Lidze Mistrzów to ich marzenie. Dla mnie to cel, do którego idę krok po kroku.

Całą rozmowę z Artsemem Karalekiem można przeczytać TUTAJ.